Ostatnio poznałam słowo, które brzmi jak westchnienie po długim dniu – yutori.
Japońska koncepcja, którą trudno przetłumaczyć jednym słowem, bo oznacza i spokój, i przestrzeń, i to drobne „pomiędzy”, w którym możemy w końcu odetchnąć. Yutori to umiejętność zostawiania sobie marginesu — w kalendarzu, w myślach, w sercu. Brzmi banalnie? Może. Ale dopiero, gdy zaczęłam praktykować jogę, zrozumiałam, jak bardzo tego marginesu w życiu mi brakowało. Zajęcia zaczynają się zwykle od prostego polecenia: weź głęboki wdech. I choć wydaje się to śmiesznie oczywiste, często orientuję się, że od rana właściwie nie oddychałam – przynajmniej nie naprawdę. Oddech był gdzieś pomiędzy mailem, korkiem, a kolejnym „muszę”. Japończycy uczą, że yutori to nie luksus, ale warunek harmonii. Bo kiedy robimy wszystko w pośpiechu, nie ma miejsca na refleksję, na przyjemność, na to, by poczuć, że naprawdę żyjemy. A przecież życie nie dzieje się „po wszystkim”, kiedy już odhaczę listę zadań. Ono dzieje się właśnie teraz – w tym momencie, kiedy wdycham powietrze i czuję, że jeszcze potrafię być tu, obecna. Może więc recepta na spokój jest prostsza, niż myślimy. Nie trzeba kupować biletów do Japonii ani maty z włókna kokosowego. Wystarczy chwila yutori – jeden świadomy oddech, filiżanka herbaty pita bez telefonu w dłoni, spojrzenie przez okno. Małe przerwy między jednym a drugim „trzeba”. Bo dopiero, kiedy zwolnimy, możemy naprawdę usłyszeć siebie










